środa, 23 grudnia 2015

Spokojnych :-)

Spokojnych Świąt bez kłótni i kwasów (poza buraczanym ;-) ), bez napięć, obrażania się, docinków, niepotrzebnych pytań, niechcianych rad, za to pełnych empatii, dialogu, miłości i wybaczania...


poniedziałek, 7 grudnia 2015

Kwasy

W naszym domu nie mieszkamy sami...
Razem z nami żyją różne tajemnicze stworzenia. Nie, nie mamy szczurów ani karaluchów. Owszem, biegają i latają różne ośmionożne, sześcionożne i wielonożne, żyją z nami, czasem pomagają, czasem przeszkadzają, czasem nie bardzo, ale te przedstawię innym razem.
Dzisiaj o tych zupełnie najmniejszych, które pracują dla nas.
Są częścią naszego jedzenia, naszych organizmów, naszego ekosystemu... Częścią nas samych. Nie jesteśmy oddzielnym organizmem - jesteśmy kolonią, złożonym wielogatunkowym tworem, należymy do systemu organizmów na zewnątrz i wewnątrz nas. Bakterie i drożdże, cały skomplikowany, dynamiczny układ, którego skład zależy od tak wielu czynników... Są w nas, w jelitach, na skórze, ale też w powietrzu, w mleku, wszędzie w naszej niezbyt czystej kuchni i zaczynają działać, kiedy tylko im się na to pozwoli. Żywią nas i bronią.

https://www.facebook.com/mikrobiom/

1. Zakwas buraczany

Stoi od dzisiaj, szykuje się na święta do barszczu. W słoiku pokrojone buraki, kawałek selera, marchewki, duuuużo czosnku, ziele angielskie, pieprz, trochę soli, przegotowana woda. Wkrótce zacznie pracować... pienić się, wydzielać bąbelki, pachnieć. Warzywa po ukiszeniu można właściwie zjeść na surowo (albo dodać do barszczu), a dobrze zrobiony zakwas przechowywać w lodówce naprawdę długo. Ale po co przechowywać, skoro najlepiej od razu wykorzystać, a nadmiar wypić. Zakwas wlewamy do barszczu, kiedy już skończy się gotować - nada mu genialny smak, aromat i barwę.


2. Zakwas chlebowy

Zawsze brałam go od kogoś, teraz próbuję zrobić własny. Działa całkiem nieźle, chociaż pierwszy chleb na własnym kwasie nie udał się - zostawiłam go do rośnięcia w zbyt gorącej duchówce (zwykle jest tam ok. 40 stopni, papier i brzoza zawsze rozgrzewają ją nawet powyżej 60), a dobroczynne drożdże i bakterie zakończyły życie, zanim wykonały swoją ciężką pracę. Ale już wkrótce kolejne podejście.

Na razie dzieci cierpliwie karmią "zwierzątko" :-)


3. Kwaśne mleko

Kwaśne mleko kozie... Ja nie przełknę, ale A. w letnie gorące dni pije bardzo chętnie. Zwykle robię sery podpuszczkowe ze świeżego mleka (a raczej próbuję robić, efekty są różne i niekoniecznie powtarzalne...), ale czasem postoi trochę dłużej i wtedy nastawiam twaróg. 

Widać bąbelki :-)


Zimą wystarczy po prostu wstawić garnek do nagrzanej duchówki... 


Późno się robi, a tu trzeba jeszcze zlać twaróg. Do rana pięknie odcieknie, a jutro kury dostaną serwatkę. Dobranoc, drożdże na noc, bakterie pod poduchy... ;-)

środa, 2 grudnia 2015

Pudełko

To jest wpis o dojrzewaniu, które jest podstawowym sposobem rozwoju. 

Dwa lata temu. Wracam do domu, a moje dziecko chce mi powiedzieć, że się stęskniło. Podchodzi i gryzie mnie w nogę.

Rok temu. Wracam do domu, a moje dziecko chce mi powiedzieć, że się stęskniło. Pokazuje mi budowlę z klocków i tłumaczy, że to urządzenie odcina mamie nogi, żeby nigdzie znów nie wyjeżdżała.

Kilka dni temu. Wracam do domu, a moje dziecko chce mi powiedzieć, że się stęskniło. Przynosi kolorowy papier, klej, nożyczki i mówi - zróbmy razem ozdobne pudełko i napiszmy na nim "Staś" i "mama". 

sobota, 7 listopada 2015

Warszawa inaczej

Edukacja domowa to dla mnie przede wszystkim wykorzystywanie okazji.
Edukacja domowa to dla mnie również podróżowanie. Niekoniecznie od razu daleko.

Dzisiaj pojechaliśmy do Warszawy. Okazją było społeczne sianie łąki w Porcie Czerniakowskim w ramach projektu odtwarzania nadwiślańskich łąk, w którym pracuję. Fajnie wydarzenie, a jak już będziemy w stolicy, to coś zobaczymy, tylko co? Zobaczyć w Warszawie można wiele, jest tego tyle, że nawet mieszkając tam, nie da się zaliczyć wszystkiego. A my mieliśmy kilka godzin.

Przyjechaliśmy o 9 rano, do rozpoczęcia "eventu" łąkowego zostały dwie godziny. Zimno, mokro, mgła... 
- A może chcesz pojechać metrem?
- Tak! Nigdy nie jechałem metrem!



Strzał w dziesiątkę. Długi zjazd schodami ruchomymi w dół, dźwięki metra, pociąg wyłaniający się z tunelu... Podjechaliśmy kilka stacji, kupiliśmy bułkę i drożdżówkę w małej piekarni i siedzieliśmy na peronie, jedząc śniadanie i patrząc na przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi, spieszących się ludzi... Przyszedł tzw. menel, jakoś Stach zawsze ich ściąga, pogadał chwilę i poszedł. Wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy w drugą stronę...


...i znaleźliśmy się nad rzeką. Największą w Polsce. Padało trochę i wiało, ale Wisła i związane z nią atrakcje wynagradzały te niedogodności. Postanowiliśmy pójść do Portu pieszo - kawał drogi, ale wzdłuż rzeki zawsze dobrze się idzie. Mijaliśmy mosty, oglądaliśmy jeżdżące po nich pociągi, samochody, tramwaje...


Po nadwiślańskich plażach chodziły wrony, mewy i kaczki, wędkarze próbowali coś złowić, Wisłą płynęły kajaki i motorówki. Minęliśmy ujście ścieków i plac budowy, a nawet coś, co Stach uznał z całą pewnością za łódź podwodną.


Kiedy dotarliśmy do śluzy i wejścia do portu, zostało nam już niewiele czasu - a szkoda, bo tu dopiero było co oglądać.




Na miejscu już czekały grabie, nasiona zebrane na zalewowych łąkach wymieszane z piaskiem i powiększająca się z każdą minutą ekipa chętna do zakładania nowej łąki. Ziemia, błoto, w którym wolno ryć i nikt nie przegania, nie krzyczy, że to grządka, trawnik, zakazany teren! To jest to, co moje dziecko kocha najbardziej na świecie. Dopadł grabie i przez godzinę nie widział nic poza nimi. Potem z innymi dziećmi wykopali jakąś starą oponę, odkryli wszystkie kolory wiślanego iłu (a jest ich naprawdę sporo) i powrzucali go do wody z wielkim pluskiem, a potem trzeba było już powoli wracać.



- Mamo, a może my też moglibyśmy mieszkać na takim statku mieszkalnym?


Zostało jeszcze trochę czasu. Było kilka pomysłów do wyboru, ale zdecydowaliśmy się na...


...Muzeum Ewolucji PAN. Raczej oldschoolowe, niemal zero multimediów, interaktywności itp. Ale pewne rzeczy zupełnie multimediów i interaktywności nie potrzebują (chociaż może te ssaki wypchane sto lat temu i pożerane przez zdesperowane mole mogłyby już stamtąd zniknąć, zastąpione przez jakieś plansze czy fotografie).


Stach i Lucy. Na podstawie muzealnych planszy Stach zrobił zwiedzającym wykład na temat ewolucji dzidy i rodzajów grotów ;-)



- Mamo, zrobię ci zdjęcie z czaszką, ale nie wiem z którą...


Na koniec obiad w świetnej wege knajpce na Centralnej i do domu. W pociągu...


Tak, był krótki moment, kiedy wraz ze współpasażerem siedzieli i oglądali książkę o koparkach. Ale był on krótki. Poza tym było takie dzikie szaleństwo i odreagowywanie emocji, że dziwię się, że ten pociąg dojechał. Dopiero kiedy współpasażer wysiadł, syn mój zażyczył sobie książki z zadaniami  i przez prawie godzinę zajmowaliśmy się nimi, aż pociąg wyrzucił nas koło domu.

- A co najbardziej ci się podobało?
- Grabie. Dwustronne grabie tej firmy co tata ma siekierę.

I po co było jechać do stolicy? ;-)

czwartek, 5 listopada 2015

Chłopaki pieką ciasto

Dzisiaj moje dzieci upiekły ciasto z dyni. 

Stach już jest kuchenny weteran, ale dla Tyma to był właściwie debiut. Najbardziej podobało mu się wbijanie jajek. Na początku wrzucił całe, razem ze skorupkami, dopiero starszy brat pokazał mu, jak to się robi. Potem nie chciał przestać i zrobił niezłą awanturę, bo nie pozwoliłam rozbić więcej niż trzech. Niestety, wbijania jajek nie ma na zdjęciach, bo musiałam asekurować całą akcję. Ale reszta jest.











piątek, 30 października 2015

Listopadowe święta

Nie boję się duchów.
Nie boję się też dyni. Nawet takiej wydrążonej i z oczkami. Jedyne, co może w niej zamieszkać, to pleśń, jeśli zbyt długo stoi w ciepłym miejscu. 
Ale w tym roku nie robimy dyni. Stach stwierdził, że lepiej zrobić lampion i witraż. Zrobiliśmy lampion z nietoperzami i naklejki na szybę - dynię, jesienne liście, pająka, nietoperza, ducha i znicz.
Tymowi najbardziej podobał się pająk, bo baba boi się pająków.

Bardzo lubię Wszystkich Świętych i Święto Zmarłych. Ciemność za oknem, liście po kolana, ich szelest i zapach. Światła, światełka, płomyczki, łuna nad cmentarzem widoczna z okna (chociaż kiedyś, kiedy znicze nie miały pokrywek, była wyraźniejsza). Zapach chryzantem. Kiedyś się ich nie kupowało, tylko hodowało w ogrodzie, białe i żółtawe, niepozorne. Ale lubię nawet to cmentarne szaleństwo, choć przerażają mnie tony plastiku lądujące w śmietnikach. Lubię też zabawę w Halloween, lubię oswajanie strachu i śmierci przez przebierańcowy dance macabre, wszystkie te dynie, duchy i czarownice. Wszystko to dla mnie uzupełnia się i dopełnia, nie przeciwstawia. 

S: Mamo, naprawdę jesteś czarownicą?
M: Naprawdę.
S: A latasz na miotle?
M: Nie.
S: Ale czarownice latają na miotle.
M: A ja nie latam.
S: Hmm... ale jeździsz na rowerze. To też może być.

Rozmawiamy ze Stachem o śmierci, o duszy nieśmiertelnej, o niebie, piekle i czyśćcu. Mówię, że moim zdaniem, w moim odczuciu jest coś jeszcze. Dusza człowieka trwa w tym, co stworzył, co lubił i kochał. W drzewach, które zasadził. W miejscach, w których przebywał, które znał, które kształtował. W ludziach, którzy go pamiętają. Ciekawe, czy taki duch może być smutny, kiedy ktoś drzewo ścina. Albo czy cieszy się, kiedy dzieci na to drzewo wchodzą.

Opowiadam o naszych zmarłych, tych, którzy na cmentarzu widocznym z okna na horyzoncie, wśród pól, pod lasem. O pradziadku organiście, który zza Buga wiózł ze sobą fortepian. O innych - o zmarłych krewnych, sąsiadach. Ich duchy żyją w naszej rozmowie. Nie są wcale straszne.

We Wszystkich Świętych na dwunastą Msza na cmentarzu, taka zupełnie inna niż zwykle. Mnóstwo dzieci, spotkania, pogawędki, wspólne zabawy, zupełnie niepoważne wspinanie się na groby czy kopanie w klombie ("kto do cholery dał mu tę łopatkę? jeszcze coś wykopie..."). Obchód niedużego wiejskiego cmentarza, znajome nazwiska na świeżych grobach, torba pełna małych zniczy, bo przecież trzeba postawić sąsiadowi, sąsiadce, pani z biblioteki... Jest jeszcze ta jędza, o którą we wsi pytali po pogrzebie, czy na pewno dobrze zakopana. Jej też lampkę na dobrą drogę. Żeby nie wracała i nie straszyła. Kolejny rok...

Są też duchy tych, których nie poznaliśmy, ale którzy mieszkali tu kiedyś, a ich groby są gdzieś daleko, co którzy uciekli, zostawiając ciepły jeszcze piec. Wiem, że są tutaj... Dla nich - ale również dla tych, co zostali i zginęli, tutaj lub kilkaset kilometrów na wschód, zabłąkanych, bo gdzie właściwie ich dom? - przez te wszystkie listopadowe dni pali się znicz w sadzie, na starym ulu. Oświetla im drogę... Znicz postawimy też w Wigilię, razem z okruchami kolacji.

W sadzie zapalam też zielony znicz dla zwierząt. Psy - Kłopot, Rufus, Wikunia. Króliczki - Lyell i Molinia. Koza Gosia, której nawet nie mogliśmy normalnie pochować (bo kolczykowana), cała masa drobiazgu, niekoniecznie tutaj pochowanego, czasem po prostu oddanego po śmierci przyrodzie. Wędrują razem z nami.

Rozmawiamy o pradziadku, o jego fortepianie. O tym, że kiedy w domu jest tak cicho, cichutko i przyłoży się ucho do fortepianu, można usłyszeć, jak pradziadek gra...

S: Mamo, a wiesz, że jak przyłożę ucho do parapetu, to mogę usłyszeć głosy tych ludzi, którzy budowali nasz dom?
M: Tak? I co mówią?
S: Że już wylali fundament i teraz czekają, aż przywiozą cegły. Wozem z koniem.


poniedziałek, 26 października 2015

Komentarz powyborczy ;-)

Po wieczorze wyborczym przyszedł nowy dzień. Mimo zmian na  politycznej palecie barw, u nas jabłka wciąż czerwone, liście żółte, a kozy białe. I księżyc nad placem zabaw wschodzi wciąż na wschodzie.









sobota, 10 października 2015

Wolna szkoła w Zielonej Górze

Dwa dni w tygodniu spędzam w szkołach. W poniedziałki jeżdżę do poznańskiej Trampoliny - szkoły demokratycznej, we wtorki - do Zielonogórskiej Wolnej Szkoły, gdzie zabieram też ze sobą Stacha. Ponieważ wiele osób pyta, o co właściwie chodzi z tymi szkołami wolnymi czy demokratycznymi, jak to możliwe, że dzieci uczą się bez dzwonków, ocen, przymusu, podziału na klasy i przedmioty - po prostu opiszę przykładowy dzień w takiej szkole. Jest to dzień, w którym szczególna uwaga skierowana jest na przyrodę, co nie znaczy, że nie pojawiają się inne tematy albo że dzieci nie podejmują tych zagadnień w inne dni.
Ale wtorki w Zielonej Górze to dni przyrodnicze.

* * *

Zjeżdżamy się około dziewiątej. Nieduży domek poza miastem, z dużą działką - zarośnięty stary sad, brzozy, sosny, dużo krzewów, dookoła las, łąki, zagajniki, pasą się konie, niedaleko tartak i ekologiczna ferma drobiu. Dzieci właściwie nie wchodzą do środka, od razu biegną do huśtawek, zaglądają do zbudowanej pod płotem bazy (deski, kije, sznurki, kawałki wykładziny, stare żaluzje, jakaś siatka)... Póki co jest ich kilkoro, szkoła działa od miesiąca, 1 września odbyło się pasowanie na ucznia wodą z ogrodowego węża, z grillem i imprezą na tarasie. Mam nadzieję, że wkrótce się rozwinie.



Po chwili spotykamy się w kręgu. Siadamy na podłodze w jednym z pomieszczeń, każdy po kolei zabiera głos. Opowiadamy o tym, jak kto się czuje, czy się wyspał, jakie ma plany, co chciałby robić. Czasem wyjaśniamy nieporozumienia i konflikty, odwołujemy się do zasad, które - ustalone wspólnie - wiszą na ścianie. Staramy się ustalić plan dnia. Ognisko! Ale też wtorek był do niedawna "dniem słodycza", więc przed ogniskiem - wyprawa do pobliskiego sklepu na lody. No cóż, niech będzie. Ustalamy ognisko na godzinę 11. Wcześniej dziewczyny postanawiają porozwiązywać zadania i porysować, chłopcy też robią to przez chwilę, po czym uznają, że chyba lepiej będzie, jeśli pozbierają drewno i wybiegają na dwór.


Drewno na ognisko zebrane i ułożone w równy stos... ale przecież jeszcze mieliśmy iść do sklepu. Dzieciaki skrupulatnie liczą fundusze, na co starczy, a na co nie? Wyliczenia weryfikują się przy kasie. Cóż, niektóre rzeczy trzeba z żalem odłożyć. To też nauka. Wracając, znajdujemy rozjechanego zaskrońca. Oglądamy go dokładnie, obracając patykiem. Widać charakterystyczne cechy - żółte plamy na głowie. Dzieci zauważają różny kształt łusek na ciemnym grzbiecie i białym brzuchu. 

Wreszcie wracamy i rozpalamy. Przynoszą papier, korę brzozy - już wiedzą. Kto chce rozpalać? Drżącymi rękami, z przejęciem dzieciaki przekazują sobie zapałki. Stos niestety był trochę za duży i musieliśmy go nieco zredukować, odkładając część drewna na bok. Przy okazji okazało się, że na jednej z desek siedział od spodu ślimak! Cudem uniknął śmierci. Dzieci dokładnie oglądają drewno. Okazuje się, że lokatorów jest więcej - dzień dobry, poznajemy prosionki i wije. Uwalniamy je i wreszcie ognisko płonie. Drewno jest trochę mokre, więc dymi, trzeba zmienić ustawienie krzeseł. Budujemy kuchnię z kilku cegieł. Proszę o pomoc w obieraniu i krojeniu ziemniaków, cebuli i dyni. Tępymi nożami trochę trudno... dzieci szybko się zniechęcają. Może warto zainwestować w ostrzejsze? Wreszcie garnek staje na ogniu. Jednocześnie chłopcy znajdują kilka grzybów. Oznaczaliśmy je tydzień temu, więc wiedzą już, że to maślaki, kanie oraz niejadalne krowiaki, czyli olszówki. Nie zamierzają ich jeść, ale chcą sprawdzić, co się stanie, kiedy się je podgrzewa nad ogniem. Oczywiście wycieka z nich woda, syczą, skwierczą, kurczą się... Wygląda na to, że składają się głównie z wody...


Ogień płonie, dym się kręci, potrawa na ogniu skwierczy wesoło. Stach, dla którego ognisko nie jest szczególną nowością, siedzi w pewnej odległości i grzebie metalowym prętem w ziemi... i odkrywa glinę. Działka jest w większości piaszczysta, ale w tym miejscu gliny jest całkiem sporo! Dzieci zakładają odkrywkę, a następnie zakład produkcji ceramiki. Kłócą się przy tym i po chwili godzą. Początkowo lepią kulki, ale potem pokazuję im, że można też miseczki. To dopiero jest szał! Próbują je wypalać, ale temperatura jest jednak za niska, glina świetnie wysycha, ale jest bardzo krucha. Ledwo udaje mi się ich oderwać od tego i namówić na jedzenie, które już jest gotowe. Zdejmuję osmalony garnek z ognia.


A co będzie, jeśli glinę dokładnie wymieszaną z wodą postawimy na ogniu w metalowej misce i będziemy mieszać patykiem? Glina robi się gęsta, kiedy woda odparowuje. Co to będzie? Zupa? Farba? Ostrzegam, że bardzo gorące. Uważają. Jak teraz złapać tę gorącą, brudną miskę? Aha, rozwidloną gałęzią. Dzieci odkrywają, że taka glina jest gorąca jeszcze długo po zestawieniu z ognia, stygnie dużo dłużej niż np. woda. Wspominam coś o pojemności i przewodności cieplnej. To program liceum i dużo muszą jeszcze się nauczyć, żeby dobrze to zrozumieć, ale poznają pojęcia i przekonują się o ich znaczeniu... prawie na własnej skórze.



Dziś nie ma już czasu, żeby pójść na wycieczkę. W okolicy zostało jeszcze sporo do zwiedzania, są lasy, rzeczka, bagna, w których jeden z chłopców prawie zostawił kalosz, łąki, na których pasą się konie... Jest gdzie wędrować i co poznawać. W najbliższym czasie zrobimy mapę, może za tydzień? Mówię, która jest godzina, zapowiadam, że za pół godziny gasimy ognisko, żeby mieć czas na sprzątanie. Widać, że niektórym trochę już się nudzi. Przynoszę kartki papieru, wyjmuję z ogniska kawałek węgielka i zaczynam rysować portret swojego syna. Dziewczynki przybiegają, żeby narysować też ich portrety. Szkicuję szybko, podobieństwo dość nikłe, ale podoba im się. Same chwytają za węgiel i rysują portret za portretem - obserwując moje rysunki, nauczyły się, że owal twarzy dobrze podzielić sobie liniami, że oczy są w połowie głowy...


Ognisko gaśnie z wielkim sykiem i kłębami pary, zalane wiadrem wody. A dlaczego woda gasi ogień? Hipoteza wysunięta przez dzieci brzmi: bo jest zimna. Czy gorąca też by go zgasiła?  A może rozpaliłby się bardziej? Sprawdzimy następnym razem. Cóż, pozostało sprzątanie. Trudna sprawa, jak zwykle. Ogólne hasło nie działa, muszę prosić poszczególne osoby o zrobienie konkretnych rzeczy. Kiedy już wszystko jest mniej więcej ogarnięte, dzieci zabierają się za budowanie bazy - przez cały dzień nie było na to czasu! I na koniec się kłócą, po całym zgodnym dniu.

Po czym się godzą i przypomina im się, że nie zjedli drugiego śniadania. Mój błąd - następnym razem im przypomnę wcześniej, zanim zacznie się robić naprawdę ciekawie. A może będą sami pamiętać? Zaraz przyjadą rodzice.



Wolna Szkoła w Zielonej Górze powstała we wrześniu 2015, po prawie dwóch latach spotkań, rozmów i planów. Rekrutacja jest otwarta, dzieci na razie jest niewiele, ale liczymy na więcej. Formalnie dzieci są w edukacji domowej, czyli muszą być zapisane do innej szkoły (najlepiej sprzyjającej edukacji domowej), mieć opinię z poradni psychologiczno-pedagogicznej i zgodę dyrektora. Zapraszamy wszystkich zainteresowanych do zapoznania się z założeniami szkoły i kontaktu: http://www.bocznedrogi.org

poniedziałek, 28 września 2015

Zaćmienie

- Mamo, a nastawisz budzik, żeby obudzić się w nocy jak będzie zaćmienie, i mnie obudzić?
- Nie muszę nastawiać. Wy jesteście moimi budzikami.

* * *

Pierwszy zadzwonił nawet za wcześnie. Nie pamiętam, co to było - siku? picie? stwory nocne? W każdym razie wyjrzałam przez okno, księżyc świecił jasno, wysoko, ogromny, jeszcze nie zasłonięty przez cień Ziemi. Było około drugiej. Poszłam spać.

Godzinę później zadzwonił kolejny budzik, tym razem na pewno chodziło o jakieś picie, chociaż znów robiłam je na półśpiąco i nie mam pojęcia, dla kogo. Księżyc przesunął się nieco na zachód, wplątał w gałęzie orzecha i od góry wyraźnie nadgryzał go rozmyty cień. Świecił jeszcze zupełnie jasno.
- Stachu... chcesz zobaczyć, jak się zaczyna zaćmienie?
- Tak! - oprzytomniał od razu.

Potem już chyba żadne z nas nie zasnęło mocno. Kiedy jakiś czas później wstałam, ponad połowa tarczy była zasłonięta. Stach oczywiście zerwał się i pobiegł do okna. Jakiś czas później wstał A., wziął lornetkę. Tarcza księżyca nabierała ceglastego koloru, świecił jeszcze tylko sierp z rogami skierowanymi w górę...
- Muzułmański księżyc - powiedział A.
- Wkrótce zrobi się krwawy - odpowiedziałam.
- Myślisz, że to znak?

Nie wiem.

Poszliśmy znowu spać, a właściwie drzemać. Przewracałam się z boku na bok, w końcu nie wytrzymałam, wstałam. Nad orzechem wisiał krwawy księżyc. Właściwie nie czerwony, raczej ceglasty, brązowy. Niesamowity. Tak naprawdę dopiero teraz było widać, że nie jest to płaskie koło na niebie, cienie pozwalały dostrzec trzeci wymiar. Księżyc był kulą, lekko jaśniejszą od spodu. Patrzyliśmy na niego podekscytowani. Dookoła rdzawej tarczy świeciły gwiazdy - niewidoczne, gdy księżyc jasno świeci w pełni. Teraz było ciemno... ciemno w domu, ciemno za oknem, a jednak cała tarcza księżyca była widoczna.

Stachowi włączył się monolog o Czarnym. Nie pytajcie, kim jest Czarny, sama tego nie wiem. Ale właśnie w takich chwilach pojawia się w głowie mojego syna.

- Wokół księżyca były takie zawirowania, a to po niebie jechał Czarny z przyczepą i układał na niebie gwiazdozbiory, na zachodzie gwiazdozbiór Koparkospychacz, a na południu gwiazdozbiór Sama Koparka...

- NIE MAMA! - Tymo obudził się i stwierdził fakt mojej nieobecności w łóżku.
- Tymo, chcesz zobaczyć księżyc?
- Mam!
- No to chodź. Widzisz?
- Mam!

- No dobra, chodźmy spać. Nie Tymo, nie będziemy teraz jeść paluszków rybnych. No dobra, zaraz zrobię picie. Kto chce siku? Siku i śpimy. Śpimy... śpimy...
- Mamo, ale ja się rozszalewiłem... bo było fajnie...
- Nie, nie chcę już słyszeć o koparkospychaczach na niebie, mam godzinę do budzika!

Prawdziwego budzika.

* * *

Budzik. Na szczęście w porę wyłączyłam i nie obudzili się. Wstaję.

Przed wyjazdem wychodzę do zwierzaków, jest pięć stopni, zimna rosa i mgła. We mgle, w pajęczynach, w pożółkłych trawach, nisko nad zachodnim horyzontem świeci jeszcze wielka tarcza księżyca. Wciąż dotyka jej cień. Kiedy kończę doić kozę i karmić kury, prawie już go nie widać. Wsiadam do pociągu, wschodzi słońce.

Co przyniesie nam Krwawy Księżyc?

środa, 16 września 2015

Krzyżówki

S: Mamo zobacz, te dwie sosny się ze sobą skrzyżowały!
M: Ano, tak się przewróciły, że są na krzyż, pewnie po ostatniej burzy.
S: A topole też się ze sobą krzyżują!
M: Topole?
S: Tak, topole też się ze sobą krzyżują.
M: Eeee... no, rzeczywiście, chyba mówiłam kiedyś coś takiego. Ale wiesz, tu chodzi o to, że... różne gatunki topoli krzyżują się między sobą. Na przykład topola czarna i kanadyjska...
S: I są tak na krzyż? (pokazuje palcami)
M: No nie... Może inny przykład. Na przykład lew i tygrys. To są dwa gatunki, które mogą się skrzyżować. Samiec lwa i samica tygrysa mają dzieci, które są... no właśnie, jak mogłyby wyglądać?
S: Tak że jedno jest na drugim i są na krzyż?
M: Hmm... niezupełnie... jak by to wytłumaczyć...
S: Najlepiej na klockach.

:-)

piątek, 4 września 2015

Dyniobranie


'












S: Mamo, Tymo jest dyniowym królem!
M: Tak. A ty jesteś dyniowym rycerzem.
S: Tak! A ty mamo jesteś koniem.

Cóż, taki widocznie los matki ;-)